czwartek, 23 lipca 2015

Szlakami księżniczki...

Jest w życiu wiele, trudnych do opanowania sztuk, które stanowią większe lub mniejsze wyzwania.

Samodoskonalenie się od zawsze było dla mnie tym obszarem stałym. Bardzo ważnym i istotnym. Stawianie samej sobie wyzwań, dawało mi poczucie celowości w sytuacjach, gdy wszystko inne gdzieś na chwilę gubiło swój sens.

Poza tym, choć daleka jestem od ideału i daleka od powiedzenia o sobie "niczego więcej zmieniać nie muszę, bo w końcu trzeba mieć jakieś wady, bo w końcu za coś trzeba mnie kochać :)", to dzięki stawianiu sobie kolejnych wyzwań dotyczących tegoż samodoskonalenia, bardziej lubię siebie samą. Nie dlatego, że mam się za wzór do naśladowania. Dlatego, że mam poczucie, że nad sobą pracuję i choć popełniam błędy, to są one sprawą ludzką, ale próby wyciągania z nich wniosków, czynią mnie lepszą, w moim własnym poczuciu.

Przechadzając się uliczkami mojego ulubionego miejsca na Ziemi, wyklarowało mi się w głowie kolejne, osobiste wyzwanie - przestać oczekiwać.

To takie z pozoru banalne, a jednak tak trudne do zrealizowania. Wyczytałam ostatnio, że nawet Buddyści, ci najbardziej wytrwali, nie są w stanie wyzbyć się wszystkich pragnień. Bo, paradoksalnie, powstrzymując w sobie pragnienia, głęboko pragną, by to powstrzymanie pragnień im się udało. Więc jednak JAKIEŚ pragnienie mają :)

Oczywiście, nie ma możliwości nie oczekiwać nigdy, niczego, w ogóle. Tak samo, jak nie ma możliwości o niczym nie myśleć, choć płci męskiej niezmiennie wydaje się to możliwe. Ale to temat zapętlony, więc szkoda czasu i energii na jego zgłębianie :)

Do klu - przestać oczekiwać.

Bez stałego oczekiwania, czy to wzajemności, czy rekompensaty, czy bezinteresowności, pomocy, wdzięczności, równości, sprawiedliwości itd, życie będzie, myślę, o wiele łatwiejsze.

Bez oczekiwań to, co dostaniemy z czyjejś własnej, szczerej i nieprzypuszonej choćby moralnością czy taktownością woli, sprawi więcej radości.

Bez oczekiwań to, co ktoś da nam w podzięce za to, że wcześniej my daliśmy jemu, choć tak, czy inaczej, byłoby wartościowym, to waga tej wartości wzrośnie. Bez oczekiwań, łatwiej będzie docenić to, co tu i teraz, przed naszymi oczami, w zasięgu naszych rąk.

Bez oczekiwań, unikniemy rozczarowań.

Bo czyż nie jest lepiej, być mile zaskoczonym, niż niemile rozczarowanym? ;)

Mam na Ziemi dwa takie moje miejsca, gdzie bieguny zamieniają się stronami, powietrze staje się lżejsze i nawet dni wydają się dłuższe...

Jednym z tych miejsc jest Merano.



Meran historycznie

Merano (z wł.), Meran (z niem.), to niewielkie miasteczko, nazywane uzdrowiskiem, leżące w dolinie Passeier i Vinschgau, w Południowym Tyrolu. Zamieszkiwane jest od 3go tysiąclecia p.n.e.

Jego ciekawa historia i niebywały urok powodują, że tego miejsca nie ma się dość.

Merano jest miasteczkiem dwujęzycznym (włoski i austriacki są tutaj językami urzędowymi), ponieważ dopiero po I wojnie światowej, zostało oddane Włochom. Wcześniej należało do Austrii i było z resztą stolicą Tyrolu.

Ponadto Merano posiada autonomiczny m.in. system skarbowy, przez co staje się trochę miastem-państwem, co myślę, w wielu aspektach wpływa na korzyść jego mieszkańców.

W świadomości wielu, Merano słynie z 4 podstawowych rzeczy:

1) Merano 2000, gdzie odbywają się wydarzenia sportowe. O Merano 2000 napiszę przy okazji kolejnego posta.

2) Zabytki. Całe mnóstwo średniowiecznych zamków, kościołów, kapliczek, bram, świątyń.

3) Wina. Browar. Jabłka.

4) Cesarzowa Elizabeth. I z niej Merano słynie chyba najbardziej.

Szlakami księżniczki Sissi



O Merano, perle Tyrolu, mówi się, że jest miastem Księżniczki Sissi. Sissi to nikt inny, jak cesarzowa Elżbieta.

Córka księcia Maksymiliana Bawarskiego. Od dziecka miłowała sztukę i naturę. Jej pasją było jeździectwo (choć nie tylko, jak się później okazało - z czasem zaczęły pasjonować ją też polowania i szpitale psychiatryczne ;) ).

W wieku 16 lat, wyszła za mąż za cesarza Franciszka Józefa.

Sissi, bo tak pieszczotliwie była od dziecka nazywana, nie potrafiła odnaleźć się wśród zasad dworskiej etykiety, a dodatkowo miała silny konflikt z teściową, co doprowadziło młodą cesarzową do kłopotów ze zdrowiem.

Sissi ubóstwiała podróże. Gdy zachorowała na gruźlicę, na nogi stawiały ją długie spacery. Szczególnie upodobała sobie właśnie Merano. W każdym przewodniku można znaleźć informacje o uzdrowiskowych szlakach, którymi chadzała Elizabeth.

Ja chyba nigdy nie zrobiłam tej trasy z punktu A do punktu B, ale samo spacerowanie po Merano, to kroczenie szlakami księżniczki.




Dla mnie Merano jest miejscem magicznym.

Nie słynie ani z zabytków, ani z wina, ani z Sissi. Choć nie wychodzę z podziwu dla uroku tego miejsca, dla malowniczych krajobrazów, zadbanych ulic, czystych trawników, to jest tutaj coś jeszcze.

Jest TO COŚ. W Merano czas jest taki łagodniejszy. Łatwiej jest myśleć. Mam wrażenie, jakby wszystko, co przed chwilą bezlitośnie przygniatało mnie do ziemi, nagle unosi się na wysokości moich oczu, a ja mogę to obejrzeć, przeanalizować i jakoś tak łatwiej poukładać.

Poza tym ja uwielbiam osobowość Włochów, ale tutaj właśnie. Byłam w kilku częściach Włoch (od PN przez ŚR po PD), ale tutaj ludzie sprawiają wrażenie oderwanych od rzeczywistości.

Oczywiście, że jak wszędzie, są i szuje, co się do Ciebie uśmiechają, a za plecami Cię obsmarują. Ale jakoś, kiedy tu jestem, to jakby to jest obok.

Może to wynik tego, że bywam od czasu do czasu. Jednak kiedy już bywam, to nie chcę wracać. Choć tęsknię, to chciałabym tu zostać. Jeszcze przez chwilę. Ale ma też w sobie coś nostalgicznego. I chyba dziś odkryłam, czym to dla mnie jest - to chęć podzielenia się.

Spacerowałam przez ostatnie dni i czułam coś, czego nie umiałam nazwać. Smutek wymieszany z radością. Dziś wiem, co to było - zabrakło mi obok ręki, za którą mogłabym złapać i wspólnie cieszyć się tym, co tu i teraz.



Bo Merano warto się podzielić.
Pozostaje mi więc dodać kilka fotek i słów o tym moim małym miejscu.

Merano miastem artystów




Tym, co zawsze rozgrzewa moje serce jest, że Merano to miasto artystów. Autentycznie! Nigdy innego takiego miejsca nie widziałam.

Zawsze, kiedy tu wracam, zastanawiam się co nowego zobaczę. I tak, w tym roku, rozwaliło mnie COŚ, będące sztuką nowoczesną, wykonane w całości Z GAZET! Lewy górny róg na powyższym zdjęciu. Serio - to jest figura - tort (?) - cały z gazet ułożonych płasko jedna na drugiej. Nie kolorowych czasopism, tylko starych, zwykłych, tych dużych takich.

Na bulwarze, trasie spacerowej, artyści często robią jakieś instalacje z natury. I tak np, są z roślinek konie, z gałęzi jakieś grzechotki, z trway twarz, to po środku to akurat "zwykła" rzeźba, która kręci się wokół własnej osi. Prawy dolny róg to drzewo, na którym od lat wiszą jakieś niby amulety.

Wszystko jest oczywiście gigantycznych rozmiarów.



Tutaj np, jest park, gdzie jest przeogromne gniazdo, wielki orzeł, kilkunastometrowy wąż i kilkumetrowy dzięcioł.

Po drodze można też "spotkać" telewizor, czy coś wykonane z gałęzi, co trochę przypominało hmmm - wyjedzoną watę cukrową (?). Cóż, sztuka to dowolność, więc i jej interpretacja też :-D


Ciekawym jest np, że ławki mają wygrawerowane różne sentencje. W 3 językach (włoski, niemiecki, angielski). W sensie,  na jednej ławce jest taki, na drugiej inny itd. Te sentencje też wprawiają w zadumę.



I ten ciągły szum wody - rwącej, choć z drugiej strony łagodnej, rzeki :-)



I jest coś jeszcze, co kradnie moje serce.
Co prawda zdarzyło mi się, gdy byliśmy tutaj w październiku, że o 19 nie było gdzie wypić gorącej czekolady, bo wszystko było zamknięte, jednak jestem przekonana, że ta sytuacja była wynikiem mojej słabej znajomości lokali. Ja zawsze pozwalam prowadzić się za rękę w tej kwestii :-P

Ale jest jeszcze jedna wyjątkowa cecha Merano - jazz. Jest sporo klubów dla ludzi, którzy chcą się zrelaksować. Pograć w karum (to gra w kapsle :) ), wypić i posłuchać muzyki tych, którzy dopiero swoją przygodę z muzyką zaczynają lub są po prostu amatorami i mają chęć pograć wśród ludzi albo zwyczajnie nie mają warunków w domu. I tak mi się jakoś składało, że z reguły był to jazz. Ja w ogóle uwielbiam jazz, ale jazz słuchany w Merano przy chłodnym veneciano (popularny drink o składzie: prosecco, woda gazowana, Aperol), smakuje jeszcze lepiej...! :-)


Merano Dzieciom


Co prawda nie spotykam tutaj zbyt wielu małych dzieci, ale placów zabaw jest sporo. I są rozmaite oraz dopasowane do wieku. Jest też całkiem zacny aquapark, a na upartego można i dzieciaki zabrać do term. Oczywiście lodziarnie są na każdym kroku ;) w lecie rozkładane są też dodatkowe atrakcje. Także myślę, że w Merano dzieci się nie nudzą :)

La festa del vino

Ale nie nudzą się też dorośli. Jak co roku (już od 1992r.), odbywa się tutaj festiwal wina. To imprezka z tradycją :) 

Na OFICJALNEJ STRONIE wydarzenia możemy przeczytać:

Helmuth Koecher narysował mapę, na ktorej umieścił wszystkich pasjonatów wina. Następnie postanowił skupić ich w jednyn miejscu, gdzie mogą dzielić się swoją pasją z innymi. Dzięki temu, wydarzenie jest nie tylko spektakularne przez wzgląd na jego temat - wino, ale również możliwość poznania kultury twórców i entuzjastów winiasrtwa.

Festiwal wina w Merano odbywa się w majestatycznym Kurhaus Merano.

W jednym miejscu, ponad 500 wybranych winiarzy z Włoch i reszty świata, oraz ponad 100 producentów produktów gastronomicznych, serwuje to, co najlepsze i najwyższej jakości.

Dodatkowo święto wina dzieli się na sektory - każdy z odrębnej dziedziny.

Cult2014 - mamy do dyspozycji 40 najlepszych włoskich winiarzy. Dla smakoszy, i nie tylko, to szansa i możliwość na poznanie wybornych win z bogatą historią i tradycją.

Bio & Dynamica - wina organiczne, biodynamiczne i naturalne.

Culinaria - w tym sektorze odbywamy podróż po wykwintych, znakomitych i bogatych w historię potrawach. Eksplozja międzynarodowych smaków. Wszystko, co najlepsze :)

Wyzwanie szefa kuchni - pokazy gotowania, serwowane przez mistrzów.

Pasja piwa - sekcja będąca dowodem, że sposób tworzenia i produkcji piwa jest stylem życia :)

Klub doskonałości - najlepsze smaki wina wybierane przez najlepszych koneserów. Sekcja wyjątkowej dokładności i przewidywania gustów najbardziej wrażliwych smakoszy.

Wine Master Classes - pewnego rodzaju wasztaty, podczas których odbywają się degustacje smaku, zapachu oraz ciekawe historie pochodzenia i tradycji.

GourmetArena - sekcja, gdzie możemy zobaczyć co, jak, po kolei jest tworzone :)

Merano Wine Festival odbywa się na początku listopada i trwa 4 dni.

Co poza festami?

Festy są tutaj normą. Ale nie tylko one urozmaicają życie w tym miejscu. Samo miasto jest ciekawe. Ale, jeśli to nam nie wystarcza, mamy w czym wybierać. Restauracje z ogródkiem, gdzie można rozłożyć koc i poleżeć na zielonej trawce, klubiki, termy (o których więcej napiszę w jakimś kolejnym poście), wspomniane Merano 2000, ale też inne, niższe szlaki, aquapark, ogrody botaniczne, jeziora.

I te budynki...

Villa Dr. Mazegger


Większość domów w Merano to po naszemu kamienice, po ichniemu - wille :)

Kilka lat temu natknęłam się na Villę Dr. Mazegger'a.

Z zewnątrz budynek nie wyróżnia się za bardzo. Ale wewnątrz... Wnętrze to już zupełnie inna bajka. I epoka!

Jak widać na zdjęciu powyżej - w holu pod sufitem herb szlachecki rodziny Mazegger, antyczne szafy, komody, schody, obrazy. Mozaikowa podłoga. Grubość ścian w budynku właściwa dla dworkòw (+- 50 cm :) ).

Historia budynku porusza wyobraźnię, a pikanterii dodaje to, co się widzi. Wchodząc do środka ma się za każdym razem wrażenie, że odwiedza się muzeum i na krótką chwilę cofa w czasie.

Dr. Mazegger był bardzo znanym naukowcem i poetą. Jako pierwszy otworzył (również) pierwsze w Merano sanatorium. I to właśnie Villa Dr. Mazegger była tym sanatorium. Służyło ono odnowie biologicznej.

Komnaty, gdzie kiedyś dochodzili do zdrowia i relaksowali się zamożni Włosi, Austriacy  i Niemcy, dziś stanowią zwykłe i niezwykłe w swej istocie, mieszkania. We wnętrzu zachowały się oryginalne łuki, czy np kamienne umywalki w ścianach :) to urocze, gdy spojrzysz od niechcenia na taką umywalkę i czujesz, jak wyobraźnia zabiera Cię do XIX wieku :)

A ciekawostką jest, że bezpośrednio za drzwiami w prawym górnym rogu znajduje się...sypialnia - prosto z holu :)

Oderwani od rzeczywistości

W Warszawie tak mi się to zjawisko w oczy nie rzuca. I pewnie powód jest prozaiczny - w Warszawie zwykle poruszam się po jakimś określonym, zawężonym obszarze i w centrum bywam raczej rzadko. Tutaj, w zasadzie 90% wyjść z domu na dalej, niż kilometr, jest wyjściem do centrum. To i szaleńcy są bardziej widoczni. Bo oni lubią przebywać tam, gdzie jest najwięcej ludzi.

Tych szaleńców w Merano nie brakuje. Nie spotkałam się co prawda z agresją ze strony któregokolwiek z nich, ale to jak się zachowują, wprawia czasami w osłupienie.

Wczoraj np, jeden taki, słynący ze szczerej nienawiści do Austriaków i turystów, ale paradoksalnie używający głównie niemieckiego w swojej mowie, siedział na ławce i obcinał brodę wielkimi, metalowymi nożycami, opowiadając coś, co chwilę.

I takie jest właśnie to Merano widziane moimi oczami - magiczne :)

A, co zabawne - wczoraj, podczas spaceru, przechodziłam przy Termach Merano i usłyszałam polską piosenkę!

Przewrotnie leciał AKURAT TEN "polski smęt" (jak to KTOŚ kiedyś nazwał, tak lubianą przeze mnie, polską muzykę).

Hmm....

sobota, 18 lipca 2015

Za nami drugi kwartał!

I skończył mi Dzidziol 11go lipca pół roku.

Achhh co to było za pół roku :)

O sobie dowiedziałam się wiele. Np, że nie mam panowania nad hormonalną burzą :P że jedzenie na opór nie pomaga w przybraniu na wadze, gdy ma się obok małą pijawkę, co matkę sprowadziła głównie do poziomu jadłodajni, bo i większość przytulania się, ma z reguły jeden finish - zassanie, że nie ominęły mnie kryzysy raz na 2 miesiące, że nie sposób jest się obronić przed tym dzieciowym szałem i myśli się w 99% o swoim dziecku, że cała masa rozmów krąży właśnie wokół Dziecia, że spotkania po latach również schodzą na jeden, główny, uroczy, blondwłosy, szczerzący dziąsła do wszystkich, półroczny temat...

Widzę też niezmiennie ten wspominany upływ czasu.

Szkoda mi. Pamiętam, jak przywiozłam ją do domu, leżała obok mnie na łóżku, robak taki pomarszczony, i wyć mi się chciało, że ona za 2 tygodnie już nie będzie taka mała. I nie była :) ale dzisiaj patrzę na nią i myślę, że nie mogę się doczekać, gdy zacznie mi się plątać pod nogami (wiem, że jak zacznie, to odszczekam te słowa :D ) albo myślę, jaki będzie miała głos, wzrost i finalny kolor oczu (bo póki co idzie z brązowym w tatusia :P - ładna będzie, jeśli tak zostanie - brązowooka blonda).

Tym razem nie będzie o kupach :D już raz było, to wystarczy.

O mnie trochę. Przyzwyczaiłam się już chyba, żem mama :P już do swojego  dziecia mówię o sobie mama, o niej jeszcze mało "córka", ale już coraz częściej. Przywykłam też do myśli, że jestem odpowiedzialna za inne życie. I to mnie właśnie zaczęło przerażać.
Pamiętam w zeszłym roku, jak byłam w ciąży, moja bliska koleżanka opublikowała na swoim fejsie wpis, gdzie napisała, że nie ma większego lęku, niż lęk o bezpieczeństwo własnego dziecka. I ja ją kurde rozumiem. Teraz dopiero rozumiem. Po sześciu miesiącach odkąd jestem matką, te słowa nabrały dla mnie znaczenia.

W mojej głowie pojawiają się ostatnio jakieś wizje paranoiczki. Że niania będzie Dzidziowi łyżeczkę do gardła wpychać, że będzie ją za rączki szarpać, jak mała będzie miała akurat nastrój na NIE ubieranie się, że jak ktoś ją weźmie na spacer, to najpierw na przejście wjedzie wózek, a dopiero później pojawi się potrzeba rozejrzenia, czy nic nie jedzie, że jak będzie u kogoś na rękach i postanowi się akurat z nienacka odchylić, to wypadnie i roztrzaska sobie głowę, a jest przecież taka delikatna... Albo, gdy ostatnio zostawiłam ją w ogrodzie i poszłam po coś do domu, wróciłam, jakby nigdy nic, nagle pomyślałam, że co by było, gdyby mi ją ktoś z tego ogrodu pod moją nieobecność porwał? Co z tego, że ogrodzenie, tuje, brak czasu (bo nie było mnie może minutę), brak powodu (?) i realnego zagrożenia?

Dżisas. Po prostu materiał na psychoterapię.

I choć wspomniana koleżanka pisała wówczas o swojej córeczce i o zupełnie innych powodach do obaw, powodach realnych i uzasadnionych, to ja po swojej stronie, mając własne, które dla mnie są realne i uzasadnione, rozumiem już co znaczy ta obawa o bezpieczeństwo własnego dziecka...

Więc oprócz utraty wagi i włosów, zdobyłam nowe doświadczenie i cechy - cierpliwość i odpowiedzialność. Takie na życie.

A Dzidziol? A Dzidziol fantastyczny niezmiennie :) owija sobie wszystkich wokół (mikro)palca i cieszy się życiem. Dziecko wiecznie uśmiechnięte, zawsze pogodne, udaje nieśmiałą i jest małą cwaniarą. Ja się już na niej poznałam, ale ze swoim dziadkiem to robi co chce :D Babcia z resztą też szybko mięknie mimo deklaracji - "masz rację, nie wolno jej ulegać, bo się nauczy i będzie kłopot", po czym bierze Dzidzia na ręce ze swoim serdecznym "vieni Tesoro" :)

I jeszcze muszę za jedno moją zuch dziewczynę pochwalić - jest urodzona podróżniczka.

Wybrałyśmy się obie w mini podróż po Europie. Kierunek -> Południowy Tyrol - Włochy.

Odcinek pierwszy - 400 km - Małopolska. Laura, poza jednym jedzeniowym alarmem, spała caaaałą drogę.

Odcinek drugi - 410 km - Wiedeń. Laura większość drogi gadała lub spała. Postój w zasadzie jeden na jedzenie i jeden na przesiadkę, bo się Dzieciu w końcu znudziło samej z tyłu i stęskniona za widokiem mamy, zażądała usadzenia na przednim fotelu. Resztę drogi opowiadała mi swoje abubowo-anianiowe historie :)

Odcinek trzeci - 650 km - Merano. Dziecka nie było. Dwa przystanki zarządzone przeze mnie, bo to ja potrzebowałam przerwy, a Dzieć przy okazji szamka, a całą drogę Dziecia nie było. Spała, gadała albo się bawiła.

Moja mała, mocarna dziewczyna :)

A tutaj jakiś czas zabawimy. Bosko! Czyż nie? ;)