niedziela, 8 marca 2015

(nie) wierzący (nie) praktykujący

Link do YT ~Jezus Maria Peszek - Pan nie jest moim pasterzem~

Jestem ochrzczona, przystąpiłam do pierwszej i drugiej komunii świętej, byłam bierzmowana i brałam ślub kościelny.

Do kościoła jednak nie chodzę.
Najdzie mnie z rzadka, a wszystko to wynik tego, że nie lubię sposobu prowadzenia mszy. Nie, że samych kazań. Nie lubię wyniosłości księży, ich materializmu, podejścia do człowieka, bojkotowania, wmawiania ludziom idiotycznych racji tylko po to, by zniewolić ich umysły, nie lubię całej tej homofobii, dezaprobaty dla antykoncepcji, rasizmu i wielu innych postaw prezentowanych przez Kościół.

To smutna ocena, bo wrzucam do jednego worka wszystkich księży, siostry zakonne, zakonników, choć wiem, że wyjątki bywają. Ale te wyjątki tylko potwierdzają regułę. Niestety.

Jednak nie o tym chciałam, a o kwestii samej wiary.

Czy wierzę?

Zawsze, gdy słyszę to pytanie mam problem z odpowiedzią. Bo w zasadzie nie mogę powiedzieć, że NIE wierzę, bo wierzę, że gdzieś, coś/Ktoś nami kieruje. Nie wiem, czy tak jest, czy może to tylko utarte od tysięcy lat przekonania, ale na tym właśnie wiara polega - że pewności mieć nie możemy, a jedynie ufać, że tak jest.

Jednak zawsze mówiłam, że wiary mojej nie praktykuję.

I natrafiłam przypadkiem na kawałek Marii Awarii - "Pan nie jest moim pasterzem" i naszło mnie takie przemyślenie: "czy Pan nie prowadzi mnie i sama prowadzę się?"

I oto mój mózg rozpoczął proces analizy i odpowiedział na pytanie: "czy Pan, to nie wiem, ale na pewno to, w co wierzysz nawet, jeśli sama nie umiesz TEGO nazwać czy zidentyfikować".

Wielu z moich znajomych bojkotuje wiarę myśląc, że bojkotuje kościół. Zapewniają o swoim ateiźmie. Mówią o własnej niezależności, wolności umysłu.

A ja tak sobie doszłam do wniosku, że to bezdenne bzdury są.

OK - nie chodzę do kościoła, nie daję na tacę, nie szukam zająca w Wielkanoc i nie ubieram choinki w Boże Narodzenie. Nie poszczę i imprezuję w czasie adwentu, nie modlę się rano (i/lub) wieczorem, nie ochrzczę w najbliższym czasie swojego dziecka. Popieram antykoncepcję i in vitro, pochwalam konkubinat oraz uważam, że niedziela, to dzień, jak codzień. I jednocześnie: nie kradnę, nie zabijam, reflektuję się mówiąc "boże/jezu" itp, nie oczerniam, nie kłamię, nie robię drugiemu, co mi niemiłe, nie knuję, nie krzywdzę świadomie itd, itd.

Czy nasze życie od początku nie jest jednak wiarą kierowane? Niezależnie, czy mowa o wierze katolickiej, buddyzmie, protestantyzmie, prawosławiu, czy jakimkolwiek odłamie wiary - niemal każda ma takie samo podłoże. Czy gdyby nie to, że od dziecka w naszej kulturze zaszczepiane są nam wartości oparte na wierze (zwykle katolickiej), to umielibyśmy oddzielić prawdziwe dobro od prawdziwego zła? Czy mielibyśmy świadomość, że kłamstwo jest złe i krzywdzi, nie można odbierać życia czy wolności, nie można upokarzać, kraść czy bić?

I teoretycznie świadomość czy umiejętność odróżnienia dobra od zła powinny wynikać z wartości etycznych, moralnych, być oczywiste.

Ale, czy gdyby nie wiara, że wpajane nam od dziecka wartości (te etyczne i te moralne), wynikające chcąc nie chcąc z JAKIEJŚ religii,  są słuszne, to potrafilibyśmy samodzielnie ułożyć swoje postępowanie zgodnie z prawymi zasadami?

Wg mnie nie albo przynajmniej zajęłoby to więcej, niż połowę całego życia...