sobota, 18 lipca 2015

Za nami drugi kwartał!

I skończył mi Dzidziol 11go lipca pół roku.

Achhh co to było za pół roku :)

O sobie dowiedziałam się wiele. Np, że nie mam panowania nad hormonalną burzą :P że jedzenie na opór nie pomaga w przybraniu na wadze, gdy ma się obok małą pijawkę, co matkę sprowadziła głównie do poziomu jadłodajni, bo i większość przytulania się, ma z reguły jeden finish - zassanie, że nie ominęły mnie kryzysy raz na 2 miesiące, że nie sposób jest się obronić przed tym dzieciowym szałem i myśli się w 99% o swoim dziecku, że cała masa rozmów krąży właśnie wokół Dziecia, że spotkania po latach również schodzą na jeden, główny, uroczy, blondwłosy, szczerzący dziąsła do wszystkich, półroczny temat...

Widzę też niezmiennie ten wspominany upływ czasu.

Szkoda mi. Pamiętam, jak przywiozłam ją do domu, leżała obok mnie na łóżku, robak taki pomarszczony, i wyć mi się chciało, że ona za 2 tygodnie już nie będzie taka mała. I nie była :) ale dzisiaj patrzę na nią i myślę, że nie mogę się doczekać, gdy zacznie mi się plątać pod nogami (wiem, że jak zacznie, to odszczekam te słowa :D ) albo myślę, jaki będzie miała głos, wzrost i finalny kolor oczu (bo póki co idzie z brązowym w tatusia :P - ładna będzie, jeśli tak zostanie - brązowooka blonda).

Tym razem nie będzie o kupach :D już raz było, to wystarczy.

O mnie trochę. Przyzwyczaiłam się już chyba, żem mama :P już do swojego  dziecia mówię o sobie mama, o niej jeszcze mało "córka", ale już coraz częściej. Przywykłam też do myśli, że jestem odpowiedzialna za inne życie. I to mnie właśnie zaczęło przerażać.
Pamiętam w zeszłym roku, jak byłam w ciąży, moja bliska koleżanka opublikowała na swoim fejsie wpis, gdzie napisała, że nie ma większego lęku, niż lęk o bezpieczeństwo własnego dziecka. I ja ją kurde rozumiem. Teraz dopiero rozumiem. Po sześciu miesiącach odkąd jestem matką, te słowa nabrały dla mnie znaczenia.

W mojej głowie pojawiają się ostatnio jakieś wizje paranoiczki. Że niania będzie Dzidziowi łyżeczkę do gardła wpychać, że będzie ją za rączki szarpać, jak mała będzie miała akurat nastrój na NIE ubieranie się, że jak ktoś ją weźmie na spacer, to najpierw na przejście wjedzie wózek, a dopiero później pojawi się potrzeba rozejrzenia, czy nic nie jedzie, że jak będzie u kogoś na rękach i postanowi się akurat z nienacka odchylić, to wypadnie i roztrzaska sobie głowę, a jest przecież taka delikatna... Albo, gdy ostatnio zostawiłam ją w ogrodzie i poszłam po coś do domu, wróciłam, jakby nigdy nic, nagle pomyślałam, że co by było, gdyby mi ją ktoś z tego ogrodu pod moją nieobecność porwał? Co z tego, że ogrodzenie, tuje, brak czasu (bo nie było mnie może minutę), brak powodu (?) i realnego zagrożenia?

Dżisas. Po prostu materiał na psychoterapię.

I choć wspomniana koleżanka pisała wówczas o swojej córeczce i o zupełnie innych powodach do obaw, powodach realnych i uzasadnionych, to ja po swojej stronie, mając własne, które dla mnie są realne i uzasadnione, rozumiem już co znaczy ta obawa o bezpieczeństwo własnego dziecka...

Więc oprócz utraty wagi i włosów, zdobyłam nowe doświadczenie i cechy - cierpliwość i odpowiedzialność. Takie na życie.

A Dzidziol? A Dzidziol fantastyczny niezmiennie :) owija sobie wszystkich wokół (mikro)palca i cieszy się życiem. Dziecko wiecznie uśmiechnięte, zawsze pogodne, udaje nieśmiałą i jest małą cwaniarą. Ja się już na niej poznałam, ale ze swoim dziadkiem to robi co chce :D Babcia z resztą też szybko mięknie mimo deklaracji - "masz rację, nie wolno jej ulegać, bo się nauczy i będzie kłopot", po czym bierze Dzidzia na ręce ze swoim serdecznym "vieni Tesoro" :)

I jeszcze muszę za jedno moją zuch dziewczynę pochwalić - jest urodzona podróżniczka.

Wybrałyśmy się obie w mini podróż po Europie. Kierunek -> Południowy Tyrol - Włochy.

Odcinek pierwszy - 400 km - Małopolska. Laura, poza jednym jedzeniowym alarmem, spała caaaałą drogę.

Odcinek drugi - 410 km - Wiedeń. Laura większość drogi gadała lub spała. Postój w zasadzie jeden na jedzenie i jeden na przesiadkę, bo się Dzieciu w końcu znudziło samej z tyłu i stęskniona za widokiem mamy, zażądała usadzenia na przednim fotelu. Resztę drogi opowiadała mi swoje abubowo-anianiowe historie :)

Odcinek trzeci - 650 km - Merano. Dziecka nie było. Dwa przystanki zarządzone przeze mnie, bo to ja potrzebowałam przerwy, a Dzieć przy okazji szamka, a całą drogę Dziecia nie było. Spała, gadała albo się bawiła.

Moja mała, mocarna dziewczyna :)

A tutaj jakiś czas zabawimy. Bosko! Czyż nie? ;)